Tytuł: Kogoeru Yoru ni Saita Hana (Kwiat, który kwitnie w mroźną noc)
Autor: Tsubuku
Beta: Bety brak
Fandom: D'espairsRay
Pairing: ZeroxKaryu
Ostrzeżenia: Karyu ze schizofrenią, bo zawsze miałam ochotę zrobić z niego psychola; pojawia się tłumaczenie tekstu D'espairsRay "Kogoeru Yoru ni Saita Hana" dokonane przeze mnie. Fic jest skończony/nieskończony, bo nie wiem, co powinnam z nim dalej zrobić.
Kogoeru Yoru ni Saita Hana
Dwudziesta noc grudnia. Ludzie krzątający się w centrum miasta nie zwracają uwagi na innych, śpieszą się, biegną, przekrzykują siebie nawzajem, rozmawiają przez telefon, czy dźwigają torby pełne zakupów. Z nocnego klubu dudni głośna muzyka, przy ścianie odrapanego budynku stoi zgięty w pół mężczyzna, z zniesmaczoną miną wpatruje się w zwróconą zawartość swojego żołądka, dalej skąpo ubrana kobieta pożądliwie spogląda na mijających ją bogato odzianych mężczyzn.
Parę godzin wcześniej przez miasto przewinęła się potężna nawałnica, oblepiając wszystko śniegiem. Brzydkie, betonowo-stalowe miasto chociaż przez chwilę wyglądało jak z bajki, przynajmniej dopóki temperatura się nie podniosła. Wraz z jej wzrostem nieskazitelnie biały śnieg zamienił się w szarobrązową breję spływającą w dół ulic i mlaszczącą pod podeszwami butów. Przejeżdżające samochody bezdusznie obryzgiwały przechodniów.
Każdy zajmował się tylko sobą, nie zwracając uwagi na otoczenie.
Na środku ulicy stał nieruchomo chłopak.
Był bosy.
-
Patrząc wstecz na krajobraz – śpiewał cicho –
szukałem w nim twojego cienia… Miał na sobie zbyt dużą, spraną koszulkę z logiem zespołu z lat dziewięćdziesiątych i cienkie, materiałowe szorty. Wystawały z nich łydki, cienkie jak wykałaczki; stopy zanurzone były w pośniegowym błocie. Półdługie, farbowane na rudoblond kolor włosy, delikatnymi falami opadały na zarumienioną od zimna twarz z sinymi ustami. Sezon gwiazdkowych przyjęć był właśnie w punkcie kulminacyjnym i wszyscy byli zajęci własnymi sprawami. Nieubrany, nucący pod nosem chłopak był wręcz niewidzialny. Aż tak bardzo nie pasował do krajobrazu przedświątecznego Tokio, że nikt nie zwrócił na niego uwagi.
-
…za bardzo tęskniąc za spokojem… Niewielu ludzi się bawiło, chociaż wszyscy wyszli z domów właśnie w tym celu. Młodzi mężczyźni szli wzdłuż ściany galerii handlowej, upojeni alkoholem, ciągnęli między sobą nieprzytomnego kolegę i pokrzykiwali do kobiet sprośne rzeczy. Gdzieniegdzie stali palacze, trzęsący się z zimna, uliczna prostytutka przeliczała swój dotychczasowy zarobek, czekając na kolejnego klienta.
Nikt nie zwracał uwagi na chłopaka stojącego między lśniącymi szynami tramwajowymi i śpiewającego cicho:
-
…za bardzo tęskniąc za spokojem… Zupełnie jakby się zaciął:
-
…za bardzo tęskniąc za spokojem… Od przystanku, sto metrów dalej, oderwał się ciężki jak ołów tramwaj. Prawie jak sanie wyładowane ludźmi, mknął w dół ulicy. Ponad połowa znajdujących się w nim ludzi nie wie, dokąd zmierza. Inni nie wiedzą, jak w ogóle znaleźli się w środku, ze światem skurczonym do ustnika butelki taniego wina. Jeszcze inni spali snem sprawiedliwego, od czasu do czasu nerwowo podrygując.
Kobieta stojąca przy wejściu do kawiarni Teatralnej podniosła wzrok ze swoich pantofli, zastanawiając się, czy po dzisiejszym wieczorze będą nadawały się do czegokolwiek. Już miała przemoczone nogi, a smugi soli na włoskiej skórze butów będą trudne do usunięcia, nawet jeśli buty dostaną szansę na wyschnięcie.
To ona pierwsza zauważyła chłopaka.
Zanim jednak z jej otwartych ust wydobył się ostrzegawczy krzyk, ktoś odepchnął ją na bok i musiała wystarczająco dużo uwagi poświęcić utrzymaniu równowagi.
- Yoshitaka! Yoshitaka!
Odświętnie ubrany mężczyzna pędził w stronę śpiewającego chłopaka, jednocześnie przepychając się przez tłum ludzi i próbując nie poślizgnąć się na błocie pokrywającym ulicę.
- Yoshitaka!
Tramwaj głośno dzwonił.
Motorniczy, który wkrótce kończył wyczerpującą drugą zmianę, w końcu zauważył chłopaka. Metal głośno zazgrzytał, gdy z całych sił hamował na mokrych torach.
-
…za bardzo tęskniąc za spokojem, obydwoje zostaliśmy zranieni… - śpiewał Yoshitaka.
Tramwaj znajdował się w odległości zaledwie sześciu metrów od chłopaka, ciągle się poruszał. Mokre tory nie dawały oparcia dla zużytych hamulców. Elegancki mężczyzna był zbyt daleko, by dosięgnąć Yoshitaki.
W ostatniej chwili, chłopak przekrzywił głowę w niemym pytaniu i na zdrętwiałych z zimna nogach przestąpił krok w prawo. Ciężka maszyna minęła go o włos, szarpiąc luźną koszulkę, przetoczyła się dalej po metalowych torach.
Miasto odetchnęło z ulgą.
Nie było słychać samochodów, zamarły śmiechy i pokrzykiwania. Ucichł dzwonek tramwaju, motorniczy tkwił nieruchomo na swoim miejscu, z wybałuszonymi oczami trzymał się za głowę.
-
Mrożąca samotność wstąpiła na zimowe niebo… - śpiewał dalej Yoshitaka, na sztywnych nogach idąc do przodu, mechanicznie, zupełnie jak nakręcana na kluczyk lalka.
Mężczyzna w tłumie oprzytomniał, przebiegł kilka kroków dzielących go od chłopaka, chwycił go w bezpieczne objęcia. Ludzie obserwujący całe to zajście powoli się rozchodzili, jakby natychmiast zapominając o scenie, która właśnie miała miejsce.
-
…i spadła w dół, jak kwiaty… Bosy, nieubrany chłopak i jego towarzysz ponownie stali się niewidzialni.
***
- Miałeś go pilnować. – Powtórzył Zero piąty raz z kolei, odpalając papierosa. – Ustalaliśmy coś.
Tatsurou stojący kilka kroków dalej odchrząknął i poruszył się niespokojnie, obserwując drobną postać skuloną na łóżku. Jasne włosy rozsypane na poduszce tworzyły naturalną aureolę wokół bladej twarzy chłopaka, niezdrowo zarumienione policzki ocienione były gęstymi rzęsami, na których błyszczały łzy, przypominające kryształy.
- Nie wiem jak to się stało. – Mruknął Tatsurou, przenosząc wzrok na Zero. – Nawet nie byłem zmęczony, nie wiem czemu zasnąłem.
- Od samego początku wiedziałem, że ten bankiet to nienajlepszy pomysł. – Westchnął Zero, gasząc niedopałek w doniczce z powyginaną, jakby w bolesnych konwulsjach, draceną. – Nie chcę nawet myśleć o tym, co by się stało, gdyby się nie przesunął. To był prawie cud. – Wstał z krzesła i podszedł do okna, opierając czoło o przyjemnie zimną szybę.
- Co zamierzasz teraz zrobić? – Drugi mężczyzna nie odpuszczał. – Skoro leki nie pomagają…
- Leki od samego początku nie pomagały. – Warknął Zero, gwałtownie się prostując. – Nikt nie ma wpływu na te jego zachowania. Czasami są częściej, czasami rzadziej.
Tatsurou już nie naciskał. Poklepał tylko przyjaciela po ramieniu i uśmiechnął się współczująco.
- Jakbym mógł jeszcze jakoś pomóc, to dzwoń. – I wyszedł z hotelowego pokoju.
***
- Michiya, a wiesz, że ludzka dusza waży 21 gramów? – Pytał Yoshitaka kilka godzin później, błyszczącymi oczami wpatrując się w rozmówcę.
- Nie ma czegoś takiego jak dusza, Karyu. – Zero uśmiechnął się pobłażliwie, kręcąc z rozbawieniem głową. – Ta cała dusza to tylko katolicki wymysł, nic więce.
- Nieprawda! Przecież ludzie, którzy określani są jako „warzywa” nie mają duszy, uciekła od nich z jakiegoś powodu.
- Ich mózg nie pracuje prawidłowo.
Zero był już prawie całkowicie spokojny. Wyglądało na to, ze atak Karyu się nie powtórzy, przynajmniej w przeciągu kilku następnych godzin. W tym czasie mogli bezpiecznie dotrzeć do domu, który był dla nich jak twierdza, oraz zająć się codziennymi sprawami. Życie z Yoshitaką wiązało się z pewnymi wyrzeczeniami i zobowiązaniami, ale trwało to już tak długo, że Zero nie potrafiłby sobie wyobrazić innego życia. Nawet, jeśli Karyu nagle stałby się całkowicie normalny, miałby irytujące wrażenie, że czegoś brakuje. Nawet, jeśli w ten sposób miałoby być im obu lepiej.
- Michiya? – Gdy ocknął się z zamyślenia, Karyu nachylał się nad stołem i machał mu ręką przed oczami. W jego ciemnych oczach Zero widział troskę. – Znowu odpłynąłeś.
- Nic mi nie jest. – Pokręcił głową i wstał od stołu, wyciągając rękę w stronę Yoshitaki. – Chodźmy do domu.